Gazetki obozowe

Artykuł z gazetki obozowej autorstwa druha Kafara – hm. Andrzeja Walusiaka

Trzy pióra – Kafar

Dzień zerowy.

Wszystko zaczęło się od Gwoździka, który zapytał mnie czy chcę zdawać na „Trzy Pióra” bo są jeszcze dwa miejsca. Wtedy nie byłem jeszcze zdecydowany ale gdy tego samego dnia powiedział , że do wieczora trzeba złożyć podanie zaraz pobiegłem je napisać.

Pierwsze oczywiście było za krótkie i brakowało w nim wielu rzeczy. Drugie podanie po paru przeróbkach oddałem Szefowi. Milczeć miałem zacząć od następnego dnia. Szybko odpiąłem swój sznur od munduru i pożyczyłem gwizdek. Powiesiłem zestaw na szyi i poszedłem spać. Tamtej nocy budziłem się często bo obawiałem się, że mi się nie uda.

Dzień milczący.

Ten dzień był oczywiście najtrudniejszy. Pewnie dlatego, że większość ludzi myśli mówiąc a ja musiałem tylko myśleć. Obudziłem się rano i szybko wsadziłem gwizdofon do ust. Od pobudki zamieniłem się w RZ-DZ, który poza gwizdami i piskami nie wydaje z siebie żadnych innych dźwięków. Było bardzo ciężko. Podpuszczany byłem na każdym kroku. Przez członków zastępu, innych mieszkańców obozu, kadrę a nawet przez niewinnie wyglądających staruszków (w tym dniu na terenie obozu gościliśmy seniorów harcerskich z Szarych Szeregów, 2 i 8 PDH). Ludzie głównie zadawali mi pytania ale niektórzy, o zgrozo, próbowali mnie rozśmieszyć. Naprawdę trudny był apel, na którym prawie zacząłem śpiewać hymn ZHP. Co ciekawe około godziny 18.00 mogłem przestać się pilnować. W mojej głowie ucichły słowa, które były tam od rana: „Nic nie mów”. Po prostu przyzwyczaiłem się do bycia cicho. Mogłem wyciągnąć z ust gwizdek bez stresu, że zaraz coś powiem. Na wszelki wypadek na noc pożyczyłem od Ani (Nirvany) smoczek jej misia.

Dzień głodu.

Po usłyszeniu gwizdka na pobudkę powiedziałem: „Nareszcie”. Nie byłem jednak zbyt gadatliwy. Na pytania ludzi tylko kręciłem głową. Jak zwykle byłem atakowany tyle, że tym razem jedzeniem. Ale opanowanie się przed jedzeniem i piciem jest prostsze bo odbywa się w trzech etapach a nie w jednym jak mówienie. Najpierw myślisz, później wyciągasz rękę po jedzenie, a następnie wkładasz je do ust. Zawsze zatrzymywałem się na pierwszym etapie. Tak naprawdę głodny zacząłem być na obiedzie. Od godziny 13.00 do 15.00 było najgorzej. Później we znaki zaczęła dawać się we znaki moja choroba (przeziębiłem się). To głównie przez nią wyglądałem i czułem się tak mizernie. Męczył mnie katar, trochę bolała głowa i czułem się nie na siłach. Większość ludzi reagowała na to słowami: „Może jednak coś zjesz”. Myśląc, że zachowuję się tak z głodu. Ja wtedy nawet nie czułem aż tak dużej chęci jedzenia. O godzinie 18.00 wypiłem swoją szklankę wody (nawet nie wyobrażałem sobie, że woda jest taka dobra). Po kolacji zacząłem się pakować. Szukałem odpowiedniego namiotu (wziąłem ten z HaBeTy), plecaka (pożyczyłem bez pytania skrzynkę Królika) i oczywiście jedzenia. W pakowaniu pomógł mi Gwoździk, bo ja nie miałem już sił ani chęci, żeby zrobić to dobrze. Wieczorem wziąłem mapy i zaznaczyłem na jednej miejsce gdzie będę. Wsadziłem tę mapę w kopertę zakleiłem taśmą klejącą. Pakunek trafił na przechowanie (na wszelki wypadek) do Druha Drużynowego. Przypomniałem jeszcze Kabunce, żeby mnie obudziła o 5.00 i poszedłem spać.

Dzień wyjścia.

Obudzony zostałem o 4.55. Ubrałem się i założyłem plecak. Ruszyłem drogą od obozu i skręciłem za znakiem w prawo. Szedłem stromym zboczem wzdłuż jeziora. Zrobiłem sobie przerwę w miejscu byłego obozu ZHR-u. Po drodze przestraszyłem czaplę, która siedziała na brzegu (naprawdę piękny ptak). Jeleniec ominąłem szerokim łukiem. Po drodze jakieś trzy metry przede mną pojawiła się sarna. Niestety szybko uciekła na mój widok.. Dalej wędrowałem ścieżką przez bagna ścieżka ta jednak prowadziła na około. Coś mi strzeliło do głowy żeby iść na skróty (dobra rada: nie chodźcie na skróty po bagnach). Oczywiście trafiłem na dosyć szeroką rzeczkę. Przebyłem ją po tamie zrobionej z gałązek i błota. Buty szybko napełniły się wodą. Udało mi się wrócić na ścieżkę i znalazłem się mniej więcej w miejscu, które zaznaczyłem na mapie. Postanowiłem jednak podejść bliżej jeziora przez młodnik. W pewnym momencie lasek zrobił się tak gęsty, że zmieniłem kierunek poruszania się. Znalazłem sobie małą polankę na której rozbiłem mojego „Koreana”. W porze śniadania zjadłem obfity posiłek i lekko zamaskowałem namiot. Następnie położyłem się spać. 22 lipca był bardzo wietrznym dniem. Mój mały namiocik przez cały czas targany był wichrami (bynajmniej nie namiętności). Do tego co pewien czas padał deszcz. Skończyło się to, jakżeby inaczej, przemoknięciem mojego domu. Do godziny 18.00 miałem opracowany plan powrotu do obozu. Na kolację zjadłem śledzia w sosie pomidorowym. Otwierałem go przez pół godziny a połowę sosu rozlałem. Śledź na tyle wzmocnił moje siły że postanowiłem wytrwać. Na noc przywiązałem sobie zegarek chustą do głowy (według rady Gwoździka), żeby na pewno mnie obudził. Wstałem o godzinie 4.30 i zlikwidowałem biwak. Nauczony doświadczeniem nie wracałem przez bagna. Wybrałem drogę na około i już o 6.00 byłem przy obozie. Musiałem jeszcze poczekać 1,5 godziny na pobudkę.

Dzień sądu.

Do obozu wszedłem od strony pomostu ścieżką prowadzącą na około jeziora. Przywitałem się ze wszystkimi i rozpakowałem się. Byłem zziębnięty od siedzenia w ukryciu przy obozie. Nie mogłem się doczekać ciepłej kawy na śniadanie. Trochę dziwiło mnie, że większość osób nosi wszędzie ze sobą jakieś notatki. Szybko zostałem poinformowany, że tego dnia czeka mnie jeszcze udział w biegu patrolowym. Na apelu w rozkazie drużynowego wszyscy usłyszeli, że Kapituła Trzech Piór zatwierdziła mi próbę i od tej pory na samym szczycie mojej „łatki na sprawności” dumnie zagości znaczek symbolizujący Trzy Pióra.

Trzy Pióra – drużynowego:

Sprawność Trzy Pióra należy do najtrudniejszych sprawności indywidualnych jakie można zdawać w naszej drużynie. Jej rodowód w naszej tradycji sięga zamierzchłych czasów obozów szczepowych w Czechosłowacji (wczesne lata 70), gdzie u tamtejszych pionierów – Szczepu z Brna noszącego imię „Strażcy Taborowego Ochnia” (szczep miał instruktorów z dawnych czasów skautowskich) nasi harcerze po raz pierwszy zdobywali TP. Sprawność po powrocie do Polski nie była uznawana. Każdy jednak z wyjeżdżających do Mrakotina, chciał ją zdawać. W naszej drużynie zdobywaliśmy TP od samego początku lat 80. Średnio w roku zdawało 2-3 delikwentów. Ja sam zdałem dopiero za drugą próbą w roku 1983. Oczywiście najtrudniejszy jest dzień pierwszy. Odpada na nim 90% zdających. Jednak również w dniu drugim zdarzały się potknięcia (sławny przypadek „Małego” – który zachwalał smaczne morwy siedząc na drzewie i wcinając je na potęgę). Trzeci dzień też miał swoich przegranych. Do najbardziej spektakularnych wpadek można zaliczyć rozstawienie namiotu pod znakiem z biegu na orient, które to znaki drużynowy nakazał zdjąć „Małpkowi” – była to trzecia i ostatnia „spalona” próba tego druha. Osobną działkę stanowią próby oszust. Tym dziwniejsze że przecież dotyczącą sprawności którą każdy świadomie zdobywa dla siebie nie dla innych. Sprawdza sam siebie. Ale tu okazuje się jest wielu kombinatorów. Może wstyd im się przyznać że nie są doskonali i nie udało się im za pierwszym razem a do tej pory byli zawsze we wszystkim najlepsi. Może nie dopuszczają do siebie myśli o porażce? I tu by można mnożyć przykłady zapierania się „nie ja nic nie powiedziałem”, „to chrząknięcie jest dozwolone”, „przecież pasta do zębów niema kalorii”, „herbata? Ale była bez cukru”, „to co że jadłem przed pobudką, zawsze tak robię”. Do największych „wałków” w historii TP zaliczam bezsprzecznie sprawę „Negatywa”, który na dzień odosobnienia udał się do pobliskiego miasteczka (chyba myślał że „włączył” niewidzialność). Udał się, a jakże asfaltową drogą po której co rano jeździł kwatermistrz. Dodatkowo w tym dniu towarzyszył mu komendant. Delikwent został zawrócony z niesłusznej drogi.

MG